Lubię
odkrywać nieznane nazwiska z polskiej literatury – nieraz
natknęłam się na wyjątkowe, ukryte smaczki - wspominam tu szczególnie dobrze
powieści Katarzyny Enerlich oraz „Słońce w słonecznikach”
Dominiki Stec. Tę oto książkę Martyny Ochnik nabyłam za całe 8,90 podczas zakupów
spożywczych – nagle poczułam zew instynktu czytelniczego. Mimo mieszanych wrażeń, nie żałuję tego zakupu. A jako, że jestem zwolenniczką
dopasowywania książek tematyką i klimatem do warunków otoczenia - latem ciągnie mnie do lekkich czytadeł, natomiast w chłodniejsze miesiące mam
ochotę na kryminały i gęste od emocji obyczajówki – to „Pewnego
dnia, w grudniu” wydawało mi się idealne na kilka zimowych wieczorów - podpuścił mnie tytuł, a także piękna, chmurna okładka.
Historia toczy się dwutorowo. W pewien grudniowy wieczór dwoje przyjaciół
spotyka się w wydawnictwie, a noc upływa im na lekturze powieści,
która zwiera w sobie historię życia Poli – zwykłej-niezwykłej
dziewczyny z Warszawy. Poznajemy jej życie - dorastanie,
pierwsze kroki w trudną dorosłość i samodzielność. Brzmi intrygująco, prawda?
Co
mi się podobało – praktycznie cała książka. Lubię ten typ
pisarstwa – dużo wątków pobocznych, rozbudowane postacie drugoplanowe, wiele drobiazgów z życia bohaterów – duży
nacisk na obyczajowość i codzienność. Co szczególnie przykuło moją
uwagę, to styl pisania pani Martyny Ochnik – oryginalny,
niebanalny, intrygujący i bardzo barwny. Długie, rozbudowane
zdania, zawiłe przemyślenia, ale ujęte w sposób przystępny i
przewrotny – czyta się to znakomicie. Nie zaliczę jednak tej
lektury do szczególnie udanych, gdyż koniec... ech... najchętniej wymazałabym
go i napisała całkowicie od nowa. Nie zdradzę nic więcej, bo może ktoś z Was upoluje tę książkę i jednak skusi się na jej lekturę - dodam tylko, że zawiodłam się i rozczarowałam okrutnie,
szczególnie, że tak dobrze mi się tę powieść czytało, tak mi
się podobała, więc siłą rzeczy oczekiwania co do zakończenia miałam wysokie... a
tu jeden wielki zgrzyt - dziwny, ezoteryczno-psychologiczny misz-masz... Nie wiem
zatem czy polecać... chętnie poznałabym Wasze zdanie,
podyskutowała... Kłębią się we mnie myśli i słodko-gorzkie
odczucia na temat tej lektury. I dużo pytań bez odpowiedzi. Książka
nie pozostawi nikogo obojętnym. To na pewno. Ale wrażenia w sumie średnie... :/
Prezenty... książkowe :)))
Małe, prostokątne paczuszki pod choinką, a w środku smakowite lektury - nowe światy do odkrycia. Taki oto stosik dostałam od Mikołaja - tyle radości. :))) Chwalę się i ślicznie dziękuję! :)
I postanowienie, notuję dla samej siebie - do przyszłych Świąt przeczytam wszystkie te książki!!!
I postanowienie, notuję dla samej siebie - do przyszłych Świąt przeczytam wszystkie te książki!!!
Życzenia
Książki i blog to niewielki okruch mojej codzienności, niemniej bardzo cenny i ważny. Uważam, że nasza pasja do literatury i chęć dzielenia się przemyśleniami tworzy coś pięknego i wyjątkowego – rzadko się o tym mówi – wielka szkoda. Czego życzę Wam i sobie? Sztampowo - spokoju, zdrowia, spędzenia tego czasu z najbliższymi – to jest najważniejsze, a szczęście przyjdzie samo.
Na większe podsumowania tego roku przyjdzie jeszcze pora. A tymczasem niecierpliwie wypatruję już Mikołaja – mam nadzieję, że pod choinką znajdę kilka smacznych lektur, czego i Wam serdecznie życzę. ;)
Na większe podsumowania tego roku przyjdzie jeszcze pora. A tymczasem niecierpliwie wypatruję już Mikołaja – mam nadzieję, że pod choinką znajdę kilka smacznych lektur, czego i Wam serdecznie życzę. ;)
"Morderstwo w Boże Narodzenie" - Agata Christie
Dłuższa przerwa sprawiła, że zatęskniłam
za światem Agaty Christie i z ogromną przyjemnością zanurzyłam ponownie nos w świecie intryg, wielkich rezydencji oraz
namiętności skrywanych pod maską angielskiego opanowania. Tym razem
Herkules Poirot musi rozwikłać zagadkę morderstwa popełnionego w Wigilię, a podejrzany jest niemal każdy członek tej dziwacznej rodziny. Nie chcę za dużo zdradzić... Nie umiem jakoś pisać o książkach Agaty – je po
prostu trzeba czytać, co też gorąco polecam Wam uczynić. Cieszę
się, że sięgnęłam po ten akurat kryminał w okresie świątecznym
– fajny klimacik czuć, choć to tylko taki dodatkowy bonus czytelniczy, gdyż Agata jak zwykle nie zawiodła - rozwiązanie zagadki powaliło mnie, dosłownie. A może Wam uda się wytypować mordercę...? Ja chyba już nawet nie muszę pisać, że znowu spudłowałam. ;)
A przy okazji bardzo chciałabym Was ostrzec przed tym oto gniotkiem:
Naprawdę, nie wiem po co wydaje się takie pozycje, czy nikt tego w wydawnictwie nie czyta!? Wstyd... Niby ładne wydanie, piękne zdjęcia, ale tak źle napisanej książki to ja dawno nie widziałam – jakby żywcem skopiowanej z Wikipedii, żadnego logicznego ciągu w tym tekście, język jak z google translate. Jednym słowem - bełkot, koszmar i wyciąganie od ludzi pieniędzy - nazwijmy to po imieniu - bo książka ta jest bardzo droga. Przeczytałam kilkanaście stron i z radoscią odniosłam z powrotem do biblioteki.
A przy okazji bardzo chciałabym Was ostrzec przed tym oto gniotkiem:
Naprawdę, nie wiem po co wydaje się takie pozycje, czy nikt tego w wydawnictwie nie czyta!? Wstyd... Niby ładne wydanie, piękne zdjęcia, ale tak źle napisanej książki to ja dawno nie widziałam – jakby żywcem skopiowanej z Wikipedii, żadnego logicznego ciągu w tym tekście, język jak z google translate. Jednym słowem - bełkot, koszmar i wyciąganie od ludzi pieniędzy - nazwijmy to po imieniu - bo książka ta jest bardzo droga. Przeczytałam kilkanaście stron i z radoscią odniosłam z powrotem do biblioteki.
"Zgubiono znaleziono" - Brooke Davis
Jeden zwrot moim zdaniem opisuje tę
książkę idealnie – 'na siłę'. Na siłę śmieszna, na siłę na
luzie, na siłę wzruszająca i na siłę oryginalna. Miałam
wrażenie jakby autorka zdecydowanie za bardzo się tu starała,
ważyła każde słowo 'czy wywoła ono odpowiedni efekt na czytelniku - tym was zaszokuję, tym zaskoczę, a tym wzruszę'.
Jest w tym jakaś sztuczność, widać szwy tej powieści, a także jedna myśl nasuwa się sama notorycznie podczas lektury – że oryginalnie i inaczej nie zawsze znaczy 'lepiej'.
„Zgubiono znalezono” to historia trojga zagubionych życiowo ludzi – małej dziewczynki Millie oraz dwójki samotnych emerytów, Karla i Agathy. Razem wyruszają w podróż, aby odnaleźć mamę małej Millie. Jednak przede wszystkim jest to lektura o umieraniu - że śmierć jest wszędzie wokół nas, że wszyscy kiedyś umrzemy - mam wrażenie, że przez całą tę książkę autorka maniakalnie to podkreśla, epatuje tym faktem, jakby za wszelką cenę chciała tak mega zaskoczyć czytelnika i poruszyć - u mnie nie zadziałało, przykro mi. Nie wiem, może to również kwestia osadzenia fabuły na pograniczu absurdu i nierealności – nie potrafiłam uwierzyć w tę historię - dla mnie albo jest realizm magiczny, albo go nie ma. I kropka. Nie akceptuję natomiast wciskania każdego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności czy wydarzenia pod pozorem 'oryginalności fabuły'. I choć czytanie tej książki nie sprawiło mi jakiegoś wielkiego bólu czy przykrości, to jednak nie mogę zaliczyć tego spotkania do szczególnie udanych. Niestety, coś nie do końca zaklikało – jak z nowo poznaną osobą – czasami zaskakuje od razu, a czasami rozmowa jest wymuszona, żarty na siłę, uśmiechy i sympatia też. Niczego konkretnego nie da się zarzucić, a jednak serce wie swoje. Może to nie był po prostu dobry czas na tę książkę, nie wiem - na pewno nie podzielam i nie rozumiem opinii na okładce, że rzekomo 'świat zakochał się w tej książce'. Ja odczucia mam średnie. :/
„Zgubiono znalezono” to historia trojga zagubionych życiowo ludzi – małej dziewczynki Millie oraz dwójki samotnych emerytów, Karla i Agathy. Razem wyruszają w podróż, aby odnaleźć mamę małej Millie. Jednak przede wszystkim jest to lektura o umieraniu - że śmierć jest wszędzie wokół nas, że wszyscy kiedyś umrzemy - mam wrażenie, że przez całą tę książkę autorka maniakalnie to podkreśla, epatuje tym faktem, jakby za wszelką cenę chciała tak mega zaskoczyć czytelnika i poruszyć - u mnie nie zadziałało, przykro mi. Nie wiem, może to również kwestia osadzenia fabuły na pograniczu absurdu i nierealności – nie potrafiłam uwierzyć w tę historię - dla mnie albo jest realizm magiczny, albo go nie ma. I kropka. Nie akceptuję natomiast wciskania każdego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności czy wydarzenia pod pozorem 'oryginalności fabuły'. I choć czytanie tej książki nie sprawiło mi jakiegoś wielkiego bólu czy przykrości, to jednak nie mogę zaliczyć tego spotkania do szczególnie udanych. Niestety, coś nie do końca zaklikało – jak z nowo poznaną osobą – czasami zaskakuje od razu, a czasami rozmowa jest wymuszona, żarty na siłę, uśmiechy i sympatia też. Niczego konkretnego nie da się zarzucić, a jednak serce wie swoje. Może to nie był po prostu dobry czas na tę książkę, nie wiem - na pewno nie podzielam i nie rozumiem opinii na okładce, że rzekomo 'świat zakochał się w tej książce'. Ja odczucia mam średnie. :/
"Kot Bob i jego podarunek" - James Bowen
Mam już wolne – chwytam ten
przedświąteczny czas i wykorzystuję jak mogę. Spotkania ze
znajomymi, byłam w kinie na Gwiezdnych Wojnach, przede mną jeszcze wieczór panieński przyjaciółki, ostatnie sprawunki prezentowe, a także teatr z Ukochanym. Odsypiam, dużo czytam pod kocem, lenię
się - mam teraz ten komfort, że mogę, więc bezwstydnie korzystam.
W jeden dzień połknęłam tę przyjemną, leciutką lekturę –
gdzieś między kawą a szykowaniem się do wyjścia. Komercyjna
rozrywka, żadna to tam wielka literatura czy ambitna, ale co z tego,
jeśli w okresie przedświątecznym całkiem miło można spędzić z nią
czas?
Rok temu przeczytałam pierwszą część serii, książkę „Kot Bob i ja” - to była sympatyczna, ale też średnia literacko i nieco płaska powieść. Podobnie jest z tą lekturą, choć tu nawet miałam miejscami poczucie, jakby była to pozycja pisana nieco na siłę, pod koniec irytował mnie też trochę autor-narrator, ale nie chcę wnikać czy pastwić się, bo nie taki jest przecież cel czytania świątecznych książek. Coś lekkiego, nieco odmóżdżającego, ale też miłego dla oczu i ducha, a przede wszystkim pozytywnego, optymistycznego i wprowadzającego w świąteczny klimat. Lekka i łatwa rozrywka - dobra na okres, gdy skupienie ucieka ku innym sprawom, a myśli krążą gdzieś między pakowaniem prezentów a ubieraniem choinki.
Rok temu przeczytałam pierwszą część serii, książkę „Kot Bob i ja” - to była sympatyczna, ale też średnia literacko i nieco płaska powieść. Podobnie jest z tą lekturą, choć tu nawet miałam miejscami poczucie, jakby była to pozycja pisana nieco na siłę, pod koniec irytował mnie też trochę autor-narrator, ale nie chcę wnikać czy pastwić się, bo nie taki jest przecież cel czytania świątecznych książek. Coś lekkiego, nieco odmóżdżającego, ale też miłego dla oczu i ducha, a przede wszystkim pozytywnego, optymistycznego i wprowadzającego w świąteczny klimat. Lekka i łatwa rozrywka - dobra na okres, gdy skupienie ucieka ku innym sprawom, a myśli krążą gdzieś między pakowaniem prezentów a ubieraniem choinki.
"Innego życia nie będzie" - Maria Nurowska
Uwielbiam świeżynki wydawnicze, wszelkie nowości
literackie – kocham buszować wśród stosów nowych, pachnących
farbą książek w księgarni czy w dziale 'zapowiedzi', ale też nie
należę do osób, które czytają tylko i wyłącznie bestsellery.
Czasami nachodzi mnie ogromna ochota na lekturę nieoczywistą –
wyszperaną, zapomnianą, a idealnym miejscem na tego typu poszukiwania
jest biblioteka - jej długie regały pełne tajemniczych lektur... o tym
z resztą już nie raz pisałam. Tam też znalazłam tę oto powieść
Marii Nurowskiej - stare PIW'owskie wydanie z 1987 roku, na brązowym papierze,
pachnące kurzem i minionymi latami...
Pochylenie nad ludzkim losem – to istota tej książki... jak wiatr historii plącze nitki życia, a przypadek i pochopne decyzje rzucają nami jak chcą. Stefan jest u skraju swojej drogi, samotnie, w pustym mieszkaniu czyta pamiętnik Wandy - jedynej kobiety, która go szczere kochała. Piękny wymowny tytuł "Innego życia nie będzie"... zmarnowane szanse, stracona miłość, to życie - nie do końca satysfakcjonujące, nie do końca dobrze przeżyte, ale jest, jakie jest – nasze, jedyne, niezmienne... minęło bezpowrotnie. Smutna, przejmująca, ale też piękna powieść. Czysto obyczajowa i choć niełatwa, o spokojnej dynamice, to jednak czyta się ją wspaniale, jednym tchem. Na pewno na taką lekturę trzeba mieć również odpowiedni nastrój i skupienie – czytając w pospiechu, oczekując wartkiej fabuły i ośmiu zwrotów akcji w międzyczasie, można się tylko rozczarować. Natomiast czytelnik cierpliwy i uważny, smakujący tę prozę w ciszy deszczowego popołudnia, dostanie satysfakcjonującą nagrodę w postaci pięknej, słodko-gorzkiej historii... Moim zdaniem czar tej powieści tkwi w dużej mierze w jej prostocie – poznajemy historie całkiem bliskich nam i zwyczajnych ludzi, wpisane w szarą, polską rzeczywistość czasów PRLu. Kocham takie obyczajówki, uwielbiam takie spokojne pisarstwo. To moje pierwsze spotkanie z Marią Nurowską – bardzo udane. Pisarka z pokolenia mojej babci, czytała ją również moja mama, a teraz będę czytała także ja.
"A co to jest szczęście, mamo?
- Zgoda kroków i myśli"
"(...) młodość, która jak ta łódka nieuwiązana do brzegu, gdzieś się na tej wielkiej wodzie zagubiła."
Pochylenie nad ludzkim losem – to istota tej książki... jak wiatr historii plącze nitki życia, a przypadek i pochopne decyzje rzucają nami jak chcą. Stefan jest u skraju swojej drogi, samotnie, w pustym mieszkaniu czyta pamiętnik Wandy - jedynej kobiety, która go szczere kochała. Piękny wymowny tytuł "Innego życia nie będzie"... zmarnowane szanse, stracona miłość, to życie - nie do końca satysfakcjonujące, nie do końca dobrze przeżyte, ale jest, jakie jest – nasze, jedyne, niezmienne... minęło bezpowrotnie. Smutna, przejmująca, ale też piękna powieść. Czysto obyczajowa i choć niełatwa, o spokojnej dynamice, to jednak czyta się ją wspaniale, jednym tchem. Na pewno na taką lekturę trzeba mieć również odpowiedni nastrój i skupienie – czytając w pospiechu, oczekując wartkiej fabuły i ośmiu zwrotów akcji w międzyczasie, można się tylko rozczarować. Natomiast czytelnik cierpliwy i uważny, smakujący tę prozę w ciszy deszczowego popołudnia, dostanie satysfakcjonującą nagrodę w postaci pięknej, słodko-gorzkiej historii... Moim zdaniem czar tej powieści tkwi w dużej mierze w jej prostocie – poznajemy historie całkiem bliskich nam i zwyczajnych ludzi, wpisane w szarą, polską rzeczywistość czasów PRLu. Kocham takie obyczajówki, uwielbiam takie spokojne pisarstwo. To moje pierwsze spotkanie z Marią Nurowską – bardzo udane. Pisarka z pokolenia mojej babci, czytała ją również moja mama, a teraz będę czytała także ja.
"A co to jest szczęście, mamo?
- Zgoda kroków i myśli"
"(...) młodość, która jak ta łódka nieuwiązana do brzegu, gdzieś się na tej wielkiej wodzie zagubiła."
"Światło, którego nie widać" - Anthony Doerr
Jednym
z moich wielu małych zwyczajów oraz jednocześnie ambicją czytelniczą jest podążanie krok w krok za laureatami
największych światowych nagród literackich - Nobla, Bookera i
Pulitzera. Różnie to wychodzi, niestety nie da się przeczytać
wszystkiego, nie zawsze też zaintryguje mnie dana książka (nie
mogę się na przykład przekonać do sięgnięcia po prozę Mo Yana,
mimo, że jego powieść od lat czeka u mnie na półce). Planuję
sięgnąć wkrótce po „Ścieżki północy” (Booker 2014) i
oczywiście po coś Swietłany Aleksijewicz - ale o tym innym razem,
gdyż dzisiejsza notka należy do zdobywcy Pulitzera 2015, czyli
świetnej książki „Światło, którego nie widać”. To
jedna z tych powieści, o których niezwykle trudno jest pisać, nie
serwując dwustronicowego streszczenia, a nawet i ono i tak nie oddałoby w pełni treści, istoty książki, która tkwi ukryta gdzieś pomiędzy słowami i
zdaniami – uchwycona w rytmie prozy czy opisie morza...
II Wojna Światowa. Niewidoma dziewczynka z Paryża ucieka wraz z ojcem, klucznikiem muzeum, do małego nadmorskiego miasteczka-twierdzy - Saint-Malo. Jednocześnie poznajemy losy młodego niemieckiego chłopca, później żołnierza, który odznacza się niezwykłym umysłem ścisłym oraz technicznymi zdolnościami. Nie jest to powieść sensacyjna, nie jest to również romans, ciężko ująć tę prozę w słowa czy zaklasyfikować do jednego gatunku. Na pewno jest w tej książce coś niepowtarzalnego i poruszającego – wyjątkowe połączenie dziecięcej ciekawości świata, bezradności ludzi w obliczu miotającej nimi wielkiej historii, z ciągłością istnienia, odwiecznym cyklem życia i śmierci. Ta powieść to również niesamowite kontrasty – piękno świata zestawione z koszmarem wojny... To cudowne, ale też okrutne życie - odbite, uwiecznione na stronach powieści... Jednak przede wszystkim urzekł mnie sposób prowadzenia fabuły – splątane nitki losów, które stopniowo łączą się w jeden węzeł-punkt kulminacyjny. Plastyczny język i styl, który od pierwszej strony porywa - wnika się w tę literacką przestrzeń – jesteś, czujesz, widzisz...
Smaczek. Ogromny. Książka może nie wybitna, ale naprawdę bardzo, bardzo dobra. Tak przyjemnie było za każdym razem brać tę opasłą księgę w ręce, wyjmować zakładkę, zanurzać nos między strony i czytać, czytać, czytać... Przepiękna historia. Rasowa powieść. Gorąco polecam!
II Wojna Światowa. Niewidoma dziewczynka z Paryża ucieka wraz z ojcem, klucznikiem muzeum, do małego nadmorskiego miasteczka-twierdzy - Saint-Malo. Jednocześnie poznajemy losy młodego niemieckiego chłopca, później żołnierza, który odznacza się niezwykłym umysłem ścisłym oraz technicznymi zdolnościami. Nie jest to powieść sensacyjna, nie jest to również romans, ciężko ująć tę prozę w słowa czy zaklasyfikować do jednego gatunku. Na pewno jest w tej książce coś niepowtarzalnego i poruszającego – wyjątkowe połączenie dziecięcej ciekawości świata, bezradności ludzi w obliczu miotającej nimi wielkiej historii, z ciągłością istnienia, odwiecznym cyklem życia i śmierci. Ta powieść to również niesamowite kontrasty – piękno świata zestawione z koszmarem wojny... To cudowne, ale też okrutne życie - odbite, uwiecznione na stronach powieści... Jednak przede wszystkim urzekł mnie sposób prowadzenia fabuły – splątane nitki losów, które stopniowo łączą się w jeden węzeł-punkt kulminacyjny. Plastyczny język i styl, który od pierwszej strony porywa - wnika się w tę literacką przestrzeń – jesteś, czujesz, widzisz...
Smaczek. Ogromny. Książka może nie wybitna, ale naprawdę bardzo, bardzo dobra. Tak przyjemnie było za każdym razem brać tę opasłą księgę w ręce, wyjmować zakładkę, zanurzać nos między strony i czytać, czytać, czytać... Przepiękna historia. Rasowa powieść. Gorąco polecam!
"W domu Madame Chic" - Jennifer L. Scott
Nie
czytuję poradników, nie interesują mnie porady lifestylowe, a
wszelkie gazety o tej tematyce omijam przeważnie szerokim łukiem.
Dwa lata temu zrobiłam jednak wyjątek dla „Lekcji Madame Chic”,
a lektura ta dostarczyła mi niespodziewanie wielu pozytywnych
wrażeń, a także góry przemyśleń oraz motywacji. Będąc
ostatnio w bibliotece zgarnęłam zatem z półki
kontynuację, „W domu Madame Chic” - zanurzyłam się w nowej
odsłonie tej sympatycznej pozycji.
Lubię książki Jennifer L. Scott - oprócz lekkiej rozrywki, to również pokaźna dawka wewnętrznego spokoju oraz afirmacji domowej codzienności. Bo, mimo wielu banałów, ich treść, to przede wszystkim zachęta do celebracji życia - cieszenia się chwilą, zauważania miłych drobnostek dnia codziennego. Jak z porannej kawy uczynić przyjemny rytuał - po prostu nauczyć się doceniać to, co zwyczajne. Każde doświadczenie przeżywać świadomie i czerpiąc z niego jak najwięcej radości. Gdyż nie sztuką jest przebiec przez życie, ale właśnie płynąć przez fale losu powoli, świadomie i uważnie, ciesząc się każdym dniem – zostać koneserem własnego życia i kolekcjonerem pięknych chwil – nie stwarzać ich od nowa, ale dostrzec je w tym, co już mamy. Słońce na podłodze, zapach jesieni, deszcz i powrót zimą do przytulnego domu, upiec ciasto, pięknie się ubrać na zwyczajne wyjście - wycisnąć z każdego, nawet pozornie rutynowego i nużącego doświadczenia, tyle pozytywnych emocji, ile tylko się da. Mindfulness. To my sami - nasza perspektywa, podejście – nadajemy codziennym rzeczom oraz czynnościom negatywny wydźwięk – i tylko my możemy to zmienić. Żyć pełniej. Szczęśliwiej. Czuć się dobrze w swojej skórze. Ze spokojem ducha. Rozpieszczać siebie i szanować. Chodzi o życie z jakością. Nie jest to proste, ale zawsze warto próbować. I ta książka o tym przypomina - chociażby tylko dlatego warto po nią sięgnąć. Wydaje mi się, że te wartości siedzą w każdym z nas - czasami tylko gdzieś o nich zapominamy, w biegu obowiązków, z resztą sama to po sobie widzę - jak łatwo ta celebracja chwili, spokój ducha ulatują w obliczu spóźnionego autobusu czy trudnego zaliczenia...
Natomiast jeśli chodzi o sam pomysł i 'wykonanie' "W domu Madame Chic" wydaje mi się znacznie słabsze niż pierwsze "Lekcje Madame Chic"- trochę zalatuje 'odgrzewanymi kotletami'. ;) Ale mimo wszystko podobało mi się. Jeśli potrzebujecie bodźca, który postawi zabiegany umysł do pionu i przypomni jak afirmować każdy nowy dzień - to jest to książka, którą jak najbardziej warto przeczytać. :)
Lubię książki Jennifer L. Scott - oprócz lekkiej rozrywki, to również pokaźna dawka wewnętrznego spokoju oraz afirmacji domowej codzienności. Bo, mimo wielu banałów, ich treść, to przede wszystkim zachęta do celebracji życia - cieszenia się chwilą, zauważania miłych drobnostek dnia codziennego. Jak z porannej kawy uczynić przyjemny rytuał - po prostu nauczyć się doceniać to, co zwyczajne. Każde doświadczenie przeżywać świadomie i czerpiąc z niego jak najwięcej radości. Gdyż nie sztuką jest przebiec przez życie, ale właśnie płynąć przez fale losu powoli, świadomie i uważnie, ciesząc się każdym dniem – zostać koneserem własnego życia i kolekcjonerem pięknych chwil – nie stwarzać ich od nowa, ale dostrzec je w tym, co już mamy. Słońce na podłodze, zapach jesieni, deszcz i powrót zimą do przytulnego domu, upiec ciasto, pięknie się ubrać na zwyczajne wyjście - wycisnąć z każdego, nawet pozornie rutynowego i nużącego doświadczenia, tyle pozytywnych emocji, ile tylko się da. Mindfulness. To my sami - nasza perspektywa, podejście – nadajemy codziennym rzeczom oraz czynnościom negatywny wydźwięk – i tylko my możemy to zmienić. Żyć pełniej. Szczęśliwiej. Czuć się dobrze w swojej skórze. Ze spokojem ducha. Rozpieszczać siebie i szanować. Chodzi o życie z jakością. Nie jest to proste, ale zawsze warto próbować. I ta książka o tym przypomina - chociażby tylko dlatego warto po nią sięgnąć. Wydaje mi się, że te wartości siedzą w każdym z nas - czasami tylko gdzieś o nich zapominamy, w biegu obowiązków, z resztą sama to po sobie widzę - jak łatwo ta celebracja chwili, spokój ducha ulatują w obliczu spóźnionego autobusu czy trudnego zaliczenia...
Natomiast jeśli chodzi o sam pomysł i 'wykonanie' "W domu Madame Chic" wydaje mi się znacznie słabsze niż pierwsze "Lekcje Madame Chic"- trochę zalatuje 'odgrzewanymi kotletami'. ;) Ale mimo wszystko podobało mi się. Jeśli potrzebujecie bodźca, który postawi zabiegany umysł do pionu i przypomni jak afirmować każdy nowy dzień - to jest to książka, którą jak najbardziej warto przeczytać. :)
"Elementarz stylu" - Katarzyna Tusk
Praktycznie od samego początku śledzę
bloga Kasi Tusk – nie nałogowo i jako wielka fanka, ale lubię od
czasu do czasu pooglądać jej stylizacje i przepiękne zdjęcia. I
niezależnie od kwestii sympatii bądź antypatii, jedno na pewno trzeba
jej przyznać – jest bardzo konsekwentna i wiarygodna w kreowaniu
swojego wizerunku. Ja lubię jej zdrowy rozsądek, podziwiam elegancję oraz szanuję wyraźne akcentowanie na pierwszym miejscu wartości takich jak rodzina,
dom, przyjaźń czy prywatność. Jest to tym cenniejsze, gdy pomyślę jak niezwykle łatwo można zostać porwanym przez morze próżności, samozachwytu i
celebryckich ścianek. A tego Kasia unika skutecznie i konsekwentnie
– i to podziwiam. W dodatku kupiła mnie tym, że czyta i promuje książki, a także otwarcie mówi, że 'ciuchy to nie wszystko', a jedynie malutki i mało istotny wycinek naszej rzeczywistości...
Styl Kasi jest mi bliski – na co dzień noszę niemal wyłącznie spódnice lub sukienki, kocham elegancję, ale raczej nie miewam szczególnie dramatycznych problemów z doborem stroju. Nie sprawdzę porad z "Elementarza" w praktyce, gdyż większość z nich i tak stosuję od zawsze, intuicyjnie, jak chociażby tę o bazowych ubraniach. Dlatego książkę przeczytałam z przyjemnością i ciekawością, ale nie powiem, że dużo wniosła w moje życie, nie wiem też czy doradzać ją osobom faktycznie poszukującym modowej pomocy. Bo czy jakikolwiek poradnik może kogoś nauczyć jak się ubierać...? Co mi się szczególnie podoba, zarówno w książce, jak i na blogu Kasi, to wszechobecna celebracja codzienności – docenianie drobnych szczególików, że ciuchy nie przysłaniają jej całego świata, jest w nim miejsce na zachwyt przyrodą, dobrą powieścią czy wieczór z filmem w domowym zaciszu. Ale jednak tłumaczenie 'nie mam czasu się stroić, bo jestem zbyt zajęta prowadzeniem bloga o modzie' jest ciut zabawne, przyznacie, hihi. ;). W każdym bądź razie czytanie tej książki sprawiło mi dużo takiej babskiej, kobiecej przyjemności, a także dostarczyło mnóstwa miłych doznań wizualnych - i chyba o to właśnie chodziło. :)
Styl Kasi jest mi bliski – na co dzień noszę niemal wyłącznie spódnice lub sukienki, kocham elegancję, ale raczej nie miewam szczególnie dramatycznych problemów z doborem stroju. Nie sprawdzę porad z "Elementarza" w praktyce, gdyż większość z nich i tak stosuję od zawsze, intuicyjnie, jak chociażby tę o bazowych ubraniach. Dlatego książkę przeczytałam z przyjemnością i ciekawością, ale nie powiem, że dużo wniosła w moje życie, nie wiem też czy doradzać ją osobom faktycznie poszukującym modowej pomocy. Bo czy jakikolwiek poradnik może kogoś nauczyć jak się ubierać...? Co mi się szczególnie podoba, zarówno w książce, jak i na blogu Kasi, to wszechobecna celebracja codzienności – docenianie drobnych szczególików, że ciuchy nie przysłaniają jej całego świata, jest w nim miejsce na zachwyt przyrodą, dobrą powieścią czy wieczór z filmem w domowym zaciszu. Ale jednak tłumaczenie 'nie mam czasu się stroić, bo jestem zbyt zajęta prowadzeniem bloga o modzie' jest ciut zabawne, przyznacie, hihi. ;). W każdym bądź razie czytanie tej książki sprawiło mi dużo takiej babskiej, kobiecej przyjemności, a także dostarczyło mnóstwa miłych doznań wizualnych - i chyba o to właśnie chodziło. :)
***Instagram***
Pewien czas temu założyłam konto na
Instagramie. Nie jestem zbyt aktywna, ale co jakiś czas zdarzy mi
się wrzucić jakieś, przeważnie książkowe zdjęcie – spontanicznie, kilka dziennie lub raz na
miesiąc – nie ma w tym logiki. ;) Niemniej kto ma czas i ochotę
mnie odwiedzić – zapraszam TUTAJ! Zostawcie linki do siebie, bo chętnie popodglądam też Wasze profile. :)
Z cyklu: inne... czytanie świąteczne
Jesień
mija w szalonym tempie – studia, ślubne przygotowania, świąteczna
gorączka prezentów. Na uczelni zdecydowanie luźniej, więc czytam
też więcej, ale często wybieram książki grubsze i bardziej
wymagające - wiele pozycji pozaczynałam i jakoś nie mogę się
zebrać, żeby doczytać je do końca, choć to powieści dobre i
ciekawe... Taki okres, ale powoli przełamuję ten czytelniczy impas.
Jednak przed wszystkim staram się znajdować chwile na cieszenie się
domowym, przedświątecznym klimatem, gdyż jesień i wczesna zima to
dla mnie zdecydowanie najprzytulniejszy i jeden z milszych okresów w
roku - czas celebracji domowego zacisza, czerwonego koca i
świątecznej herbaty. Rodzinny
czas, pełen radości czerpanej z drobnych okruchów codzienności –
kubka z reniferem, świątecznych zakupów i złotych ozdób w całej
Warszawie. Upiekłam ciasteczka, słucham świątecznych
piosenek... Lubię tę prezentową burzę pomysłów z mamą,
pierniczki do kawy. Przez wielu krytykowany jako pusty i
materialistyczny czas – ja nie dopatruję się tu drugiego dna i
złych chęci – nie myślę o tym i nie analizuję. Cieszę się –
po prostu.
Jak co roku planuję sobie w ten wyjątkowy czas zapodać sobie kilka lektur tematyką lub nastrojem nawiązujących do beztroskiego i przytulnego okresu świątecznego – skuszę się na pewno na „Morderstwo w Boże Narodzenie” Agaty Christie oraz najnowszą historię Kota Boba „Kot Bob i jego podarunek”. ;) Myślę także o „Smażonych, zielonych pomidorach”, bo to podobno piękna, optymistyczna i pełna ciepła powieść – smaczek polecany przez wielu. Dam znać jak wrażenia. :)
A Wy? Czujecie juz klimat? Co czytacie w tym wyjątkowym okresie roku? Macie jakieś ulubione książki do polecenia? :)
"Pogrzebany olbrzym" - Kazuo Ishiguro
Choć
to dopiero moje drugie spotkanie z twórczością Kazuo Ishiguro,
wiem, że wciąż będę sięgała po jego książki - na przestrzeni
lat przeczytam wszystko, co napisał. Bo w jego prozie tkwi magia, czar, które mnie osobiście niezmiennie urzekają i przyciągają... „Pogrzebany olbrzym” to historia pary starszych Brytów, Beatrice i Axla, którzy wyruszają w świat,
aby odnaleźć wioskę swojego syna. Właściwie ciężko powiedzieć o
czym jest ta książka - niby trochę fantastyka, dziejąca się w czasach tuż po panowaniu króla Artura, ale bardziej w klimacie nastrojowej baśni czy przypowieści. Wędrówka
przez deszczowy świat osnuty mgłą zapomnienia, rozmyślania,
ciekawa akcja, piękna, dojrzała miłość, głębia i nostalgia, a do tego baśniowe stwory –
ogry, smoki... Jest w tej książce coś takiego, że aż chce się ją
czytać, połykać strona za stroną. Ciężko mi tylko wskazać co
konkretnie tak przykuwa uwagę, bo to pozycja dość prosta,
przystępnie napisana, czyta się ją błyskawicznie, lekko, ale zarazem nie jest
to w żadnym razie lektura błaha czy trywialna. Intryguje i wciąga. Po 10 latach literackiego
milczenia Ishiguro nie zawiódł. Może nie genialna, ale dobra, klimatyczna i niebanalna powieść.
"Idź, postaw wartownika" - Harper Lee
W
wakacje ponad rok temu wyciągnęłam przypadkowo, intuicyjnie z
biblioteczki babci i dziadka legendarną książkę Harper Lee.
Bałam się, że będzie to pozycja trudna i wymagająca – nic
bardziej mylnego, gdyż powieść pochłonęłam z wypiekami na twarzy, w półtora dnia, leżąc na kocu pod gruszą, i pamiętam jak niemal w spazmach zachwytu szybko smarowałam notkę
na bloga. Nie mogłam zatem nie sięgnąć po „Idź, postaw
wartownika” i myślę, że to samo uczyni każdy, kto kiedykolwiek
przeczytał i zachwycił się „Zabić drozda”.
Szczerze mówiąc oczy mam jak pięć złotych, gdy czytam opinie i zachwyty nad kontynuacją - bo to, że dorasta ona debiutowi Harper Lee do pięt jest dla mnie oczywiste... Miałam poczucie jakbym czytała zbiór anegdot, luźno powiązanych ze sobą występującymi bohaterami, ale bez żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego i logiki. Jakoś to tak nieporadnie napisane, a może źle przetłumaczone? Pierwsza myśl to gdzie ten polot, gdzie ta wspaniała lekkość pióra?! Gdzie perfekcyjnie dopracowana, wciągająca historia?! Pojawiła się za to dziwna toporność dialogów, czasami w ogóle nie mogłam zrozumieć o co właściwie chodzi bohaterom, czyli 'co autor miał na myśli', irytowało mnie również skakanie po wątkach – po prostu ciężko mi było się wgryźć w tę powieść, choć przyznaję się, że czyta się ją szybko. Ale czy ze zrozumieniem...? Z wielkiej, genialnej literatury, zrobiła się przeciętna - prysła otoczka geniuszu, zachwyt, uwielbienie... Rozczarowałam się , ale w sumie tak czy siak bym sięgnęła po tę pozycję... tak sobie myślę, że chyba najlepiej by było, gdyby ta książka w ogóle się nie ukazała– bo to powieść przeciętna, niewiele nowego wnosząca. Nudnawa... nie powiem, że zupełnie zła, ale jakby pisana przez innego autora, niedopracowana, z pięć razem zmienionym pomysłem na fabułę podczas pisania... To się wyczuwa, niestety. Jedyne ciekawe momenty, to retrospekcje z czasów szkolnych, gdzie faktycznie pobrzmiewają echa "Zabić drozda". I tyle. Bohaterowie - to był dla mnie największy cios... Dorosła Skaut jest nudna, płaska i histeryczna. W dodatku ta książka to także gorzka pigułka dla fanów Atticusa - no bo jak to?! Atticus członkiem Ku Klux Klanu i rasistą??!!!! Poza tym mam wrażenie, jakby autorka usiłowała przekazać czytelnikowi jakieś mega głębokie, sobie tylko znane prawdy życiowe, ale w sposób potrójnie zaplątany, zamotany - tak, że w końcu widzimy tylko banalny morał – 'każdy ma prawo do własnego zdania' oraz 'nie uciekaj przed prawdą'. Być może da się to zgłębić, analizować, podobnie jak pełną hipokryzji logikę braci Finch, ale jest to moim zdaniem tak nieprzystępnie, niesmacznie zaserwowane, że zwyczajnie nie miałam na to ochoty. Ogólnie nie jest to książka tragiczna, ale to już po prostu zupełnie nie to samo... Nie oczekiwałam, że będzie to równie wysoki poziom, co "Zabić drozda", ale że będzie tak przeciętnie i miałko - również nie. Smutek. :( Zła jestem, o!
Szczerze mówiąc oczy mam jak pięć złotych, gdy czytam opinie i zachwyty nad kontynuacją - bo to, że dorasta ona debiutowi Harper Lee do pięt jest dla mnie oczywiste... Miałam poczucie jakbym czytała zbiór anegdot, luźno powiązanych ze sobą występującymi bohaterami, ale bez żadnego ciągu przyczynowo-skutkowego i logiki. Jakoś to tak nieporadnie napisane, a może źle przetłumaczone? Pierwsza myśl to gdzie ten polot, gdzie ta wspaniała lekkość pióra?! Gdzie perfekcyjnie dopracowana, wciągająca historia?! Pojawiła się za to dziwna toporność dialogów, czasami w ogóle nie mogłam zrozumieć o co właściwie chodzi bohaterom, czyli 'co autor miał na myśli', irytowało mnie również skakanie po wątkach – po prostu ciężko mi było się wgryźć w tę powieść, choć przyznaję się, że czyta się ją szybko. Ale czy ze zrozumieniem...? Z wielkiej, genialnej literatury, zrobiła się przeciętna - prysła otoczka geniuszu, zachwyt, uwielbienie... Rozczarowałam się , ale w sumie tak czy siak bym sięgnęła po tę pozycję... tak sobie myślę, że chyba najlepiej by było, gdyby ta książka w ogóle się nie ukazała– bo to powieść przeciętna, niewiele nowego wnosząca. Nudnawa... nie powiem, że zupełnie zła, ale jakby pisana przez innego autora, niedopracowana, z pięć razem zmienionym pomysłem na fabułę podczas pisania... To się wyczuwa, niestety. Jedyne ciekawe momenty, to retrospekcje z czasów szkolnych, gdzie faktycznie pobrzmiewają echa "Zabić drozda". I tyle. Bohaterowie - to był dla mnie największy cios... Dorosła Skaut jest nudna, płaska i histeryczna. W dodatku ta książka to także gorzka pigułka dla fanów Atticusa - no bo jak to?! Atticus członkiem Ku Klux Klanu i rasistą??!!!! Poza tym mam wrażenie, jakby autorka usiłowała przekazać czytelnikowi jakieś mega głębokie, sobie tylko znane prawdy życiowe, ale w sposób potrójnie zaplątany, zamotany - tak, że w końcu widzimy tylko banalny morał – 'każdy ma prawo do własnego zdania' oraz 'nie uciekaj przed prawdą'. Być może da się to zgłębić, analizować, podobnie jak pełną hipokryzji logikę braci Finch, ale jest to moim zdaniem tak nieprzystępnie, niesmacznie zaserwowane, że zwyczajnie nie miałam na to ochoty. Ogólnie nie jest to książka tragiczna, ale to już po prostu zupełnie nie to samo... Nie oczekiwałam, że będzie to równie wysoki poziom, co "Zabić drozda", ale że będzie tak przeciętnie i miałko - również nie. Smutek. :( Zła jestem, o!
"Uległość" - Michel Houellebecq
Przy
pierwszej porannej kawie, z rozjaśniającym się niebem za oknem, przeglądam książkowe blogi i zbieram się od napisania choć kilku
słów o niedawno przeczytanej przeze mnie kontrowersyjnej powieści
„Uległość” Michela Houellebecqa. Francja, rok 2022, Bractwo Muzułmańskie zdobywa władzę w legalnych, demokratycznych wyborach... Ciężko mi pisać o tej
pozycji, dotknęła mnie w sposób wyjątkowo mocny, częściowo
naruszyła moje poczucie europejskiego komfortu, ciepła i dobrobytu,
szczególnie, że właśnie byłam w trakcie lektury, gdy pojawiły
się informacje o zamachach w Paryżu.
Zacznę
przekornie, od minusów. Czy jest to książka przyjemna w odbiorze?
Na pewno wniknięcie w ten styl, w ten sposób narracji wymaga od
czytelnika pewnego wysiłku. Rozwikłanie splotów francuskiej sceny
politycznej również. Rażą niektóre opisy seksu – bardzo
bezpośrednie, wulgarne. A jednak to wszystko schodzi na drugi plan,
gdyż jest to bez wątpienia książka bardzo aktualna i wyjątkowa –
myślę, że kiedyś będzie zaliczana do kanonu najważniejszych
książek naszych czasów. Mądra, napisana z ironicznym poczuciem
humoru, zadziwiająco racjonalna, a przez to tak realistyczna i
zarazem też przerażająca. Główny bohater, wykładowca
uniwersytecki - prawdziwie, do szpiku, europejsko zgnuśniały –
zainteresowany głównie jedzeniem, seksem, bez jakiejkolwiek głębi emocjonalnej
czy duchowej. Houellebecq pisze w ten sposób, tak potrafi manipulować czytelnikiem, że niekiedy, ku własnemu zaskoczeniu, nie sposób nie zgodzić się z niektórymi postulatami Bractwa Muzułmańskiego... Osiąga w tym mistrzostwo, gdyż myślę, że dowolne sterowanie umysłem czytelnika wcale nie jest rzeczą tak łatwą do osiągnięcia przez pisarza. Nie będę się
tu zanurzała w polityczne meandry, bo zwyczajnie się na tym nie
znam. Przeraża mnie jednak to, co się dzieje – przeraża mnie
ISIS, ale równie mocno boję się nacjonalizmu... Polecam, oj tak. A
pana Houellebecqa wpisuję na listę autorów, których chcę poznać
lepiej w najbliższej przyszłości.
"Dziewczyna z pociągu" - Paula Hawkins
Na
pewno nie można odmówić tej książce wciągającej fabuły,
sprawnego stylu i umiejętnej promocji. Czy jednak faktycznie zasługuje na aż
tak intensywną reklamę, zachwyty? Moim zdaniem – nie. „Dziewczyna
z pociągu” to historia Rachel, która codziennie dojeżdża do
Londynu podmiejskim pociągiem. Wciąż nie może pozbierać się po
rozwodzie, w dodatku ma problem z alkoholem. Przez okna obserwuje
przesuwające się miasteczka, krajobrazy, jednak to innego widoku
wypatruje szczególnie intensywnie – to dom, jeden z wielu, w którym mieszka
z pozoru idealne małżeństwo – dla Rachel symbol utraconych
marzeń. Systematyczne podglądactwo zostaje przerwane, gdy pewnego
dnia Rachel widzi coś, czego nie powinna, coś co burzy obraz idealnej rodziny... Książkę czyta się
wspaniale, na jednym oddechu, historia wciąga, intryguje, jednak
podobnie jak w przypadku „Zaginionej dziewczyny” chyba nie do końca rozumiem ten
ogólnoświatowy zachwyt. Bo to pozycja dobra, ale nie genialna - wiele jest równie dobrych kryminałów na rynku, albo nawet
lepszych. Raz na kilka lat świat szaleje na punkcie danego tytułu – mam wrażenie, że nie ma w tym żadnej logiki, ciężko doszukiwać się też racjonalnych przyczyn. W każdym bądź razie miło
upłynął mi weekend w towarzystwie tej powieści, choć nie powiem, że
nie będę mogła o niej zapomnieć czy, że zachwyciła mnie
bezkrytycznie – intryga nie rzuca na kolona. Po prostu bardzo dobra
rozrywka na dwa wieczory. W sumie polecam, bo podobało mi
się, ale nie mogę się jakoś pozbyć tego uczucia, że jednak zachwyty świata
i wszechobecna promocja na wyrost, przesadzone i nie do końca uzasadnione.
"Batory. Gwiazdy, skandale i miłość na transatlantyku" - Bożena Aksamit
Statek
legenda – piękny, dumny i elegenacki transatlantyk, który przez ponad
trzydzieści lat pływał po wszystkich ocenach świata. Odwiedził
Australię, Indie, wielokrotnie woził pasażerów do Nowego Jorku,
Anglii czy Kanady. Pływali na nim najwięksi tamtych czasów –
ambasadorowie, generałowie, artyści. Był także schronieniem dla uchodźców i namiastką wolnej Polski podczas okupacji. 20-lecie międzywojenne - to były piękne, złote czasy, szczególnie gdy statkiem
dowodził wyjątkowy kapitan, Eustachy Borkowski – Batory stanowił wówczas symbol luksusu i dobrej zabawy. Przyznam, że wizja
majestatycznego okrętu-hotelu, dostojnie przemierzającego oceany, podziałała na
moją wyobraźnię. Później nastał ciężki czas wojny, a także trudne lata PRL'u...
Książka Bożeny Aksamit to przebieżka
przez kilkadziesiąt lat historii – mnóstwo tu ciekawych
informacji, anegdotek. Solidny, na bardzo wysokim poziomie napisany reportaż, co podkreślam, gdyż sięgając po tę pozycję oczekiwałam raczej lektury lekkiej, pełnej ploteczek i błahych skandali z
życia śmietanki towarzyskiej owych czasów - a tak naprawdę niewiele tu o celebrytach czy romansach. Czytelnik otrzymuje imponującą dawkę historii, z mocnym akcentem na okres wojenny, polską sytuację społeczno-polityczną i biografie załogi statku. To pozycja dopracowana w najdrobniejszych detalach, choć niepozbawiona także pewnej dozy
romantyzmu - opowieść o wyjątkowym statku z duszą... Książka jest szczegółowa,
czasami miałam wrażenie, że może nawet ciut za bardzo –
mam na myśli zasypywanie czytelnika nawałem faktów w rodzaju: „Urodził się w maju 1905 roku w Ottyni, miasteczku położonym
między Stanisławowem a Kołomyją. Tam poszedł do gimnazjum,
maturę zrobił w 1923 roku w Tłumaczu, w międzyczasie służył w
214. Puku Ułanów.” itd. Ale raczej się czepiam, bo nie przeszkadza to jakoś wybitnie w lekturze. "Batory" to bardzo dobry reportaż, ambitne podejście do tematu – czytałam dość długo i wolno, gdyż ilość
informacji do przyswojenia jest ogromna – ale tkwi w tym również duży urok
oraz satysfakcja. Przystępnie ukazany kawałek fascynującej historii - jakąś taką melancholię obudziła we mnie ta, jakby
nie patrzeć, całkiem romantyczna i nostalgiczna lektura o czasach, które odeszły bezpowrotnie. W dodatku czuję się mądrzejsza. Gorąco polecam!
"Ostatnie dni Królika" - Anna McPartlin
Dużo
się u mnie dzieje – ten tydzień upłynął mi w intensywnym
rytmie niespodziewanych i trudnych zmian, obowiązków i miłych spotkań, dlatego niestety niewiele czasu mogłam poświęcić na blogowe notki, czego przyznam, bardzo
mi brakuje. Jednak wciąż czytam całkiem dużo - za mną kilka naprawdę udanych
lektur, którymi koniecznie chcę się z Wami podzielić. Jedna z
nich to „Ostatnie dni Królika” - w dwa dni pochłonęłam tę
piękną, słodko-gorzką opowieść o walce z rakiem, niestety
przegranej dla tytułowego Królika – głównej bohaterki. Wokół
jej łóżka w hospicjum zbierają się rodzina oraz przyjaciele – plejada
nietuzinkowych osobowości – towarzyszymy im w zmaganiach z
codziennością, w pożegnaniach, a także odbywamy wspomnieniową podróż w przeszłość. Jest
śmiesznie, bywa też do bólu smutno, ale nigdy nie jest pesymistycznie. To wyjątkowa lektura, która mimo trudnej tematyki, zaraża optymizmem, radością życia, syci serce oraz umysł ciepłem i pozytywnymi emocjami.
Jak to jest – niby napisano już setki powieści o podobnej tematyce - przeważnie czyta się je mając poczucie wtórności i odgrzewanych kotletów. Aż nagle pojawia się książka taka jak „Ostatnie dni Królika”, która przedstawia niby znany, oklepany temat, ale tak świeżo, nietuzinkowo i niebanalnie, że nie możesz się oderwać - zachwycona czytasz, śmiejesz się i płaczesz. Ta powieść bardzo przypominała mi cudowne "Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes, szczególnie jeśli chodzi o wzbudzane emocje, czyli przede wszystkim 'śmiech przez łzy'. "Ostatnie dni Królika" to piękna książka o miłości, o przyjaźni, o walce i o optymizmie. O życiu – po prostu. Genialna, idealna obyczajówka – zapada w pamięć, trafia prosto do serca, porusza. Nie przegapcie tej nowości!!!
Jak to jest – niby napisano już setki powieści o podobnej tematyce - przeważnie czyta się je mając poczucie wtórności i odgrzewanych kotletów. Aż nagle pojawia się książka taka jak „Ostatnie dni Królika”, która przedstawia niby znany, oklepany temat, ale tak świeżo, nietuzinkowo i niebanalnie, że nie możesz się oderwać - zachwycona czytasz, śmiejesz się i płaczesz. Ta powieść bardzo przypominała mi cudowne "Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes, szczególnie jeśli chodzi o wzbudzane emocje, czyli przede wszystkim 'śmiech przez łzy'. "Ostatnie dni Królika" to piękna książka o miłości, o przyjaźni, o walce i o optymizmie. O życiu – po prostu. Genialna, idealna obyczajówka – zapada w pamięć, trafia prosto do serca, porusza. Nie przegapcie tej nowości!!!
O życiu w Warszawie, przy okazji książki "Zaduch" Marty Szarejko
Gdy
stanę na palcach na balkonie w moim nowym mieszkaniu i spojrzę w
kierunku północnym, widzę w oddali Pałac Kultury oraz pozostałe wieżowce
centrum. Nocą oświetlone kolorowymi światełkami, w dzień
statecznie szare i często przymglone odległością. Ten widok
napawa mnie spokojem – czuję ogrom czekających możliwości,
perspektywę wielkomiejskiego gwaru, bliskość świata na
wyciągnięcie ręki, w zasięgu 10-minutowej jazdy metrem, ale
jednocześnie wciąż mogę pozostać bezpiecznie w domowym zaciszu. Lubię
Warszawę, choć nie jest to łatwa i prosta znajomość. Uwielbiam odkrywać
wciąż nowe kawiarnie, doceniam bliskość kin, teatrów, ciekawych
spotkań kulturalnych, bacznie obserwuję tłum fascynujących, kolorowych ludzi. Ogrom możliwości
– co sobie tylko wymarzysz. Chcesz się uczyć
suahili? Proszę bardzo! Szukasz ekologicznej owsianki jabłkowej?
Znajdziesz w sklepie za rogiem. Jednak Warszawa to też miasto, które
niczym wielki, wiecznie głodny potwór bezlitośnie pożera Twój
czas. Dojazdy, korki, tłum, odległości... Irytuje mnie też wieczne
niezadowolenie ludzi, narzekanie, negatywne nastawienie do życia,
brak uśmiechu (choć to się ostatnio coraz bardziej zmienia!) i
agresja w komunikacji miejskiej. Nie znoszę cebulactwa, będącego
cechą nie przyjezdnych, ale również (a może właśnie przede
wszystkim) warszawiaków – dają darmowe koreczki z sera? Wezmę
wszystkie, do kieszeni! Warszawa to miasto, które niekiedy
razi swoją brzydotą, choć można również znaleźć
miejsca-perełki, do których aż chce się wracać raz po raz. Takie
to oto właśnie nierówne, niebanalne miasto – moja Warszawa.
Urodziłam
się w Warszawie i być może urwałam się z innej bajki, ale
nigdy, przenigdy nie przyszło mi do głowy, aby postrzegać osobę
spoza stolicy jako kogoś gorszego – jeśli mam być szczera, to
przyznam, że zawsze byłam raczej ciekawa delikatnej 'inności' takich osób,
ale na zasadzie ciekawostek w wymowie, w zwyczajach – nie jak okazu
w zoo. Nie raz śmiałyśmy się z koleżankami z naszych różnic
językowych – strugaczka czy temperówka? Na pole czy na dwór?
Jednak zawsze tylko w sympatycznym tonie. Ja też nie raz popisałam się
błyskotliwością – np. gdy nie załapałam, że mleko można na co
dzień pić skądś indziej niż z kartonu i przyczyniłam się tym do
kilkuminutowego ataku śmiechu u koleżanki, której rodzina ma
własne krowy. Często nawet zazdrościłam gdy znajome opowiadały o swojej codzienności w rodzinnym domu – o zwierzętach, o
pięknej przyrodzie. Może to dzięki podróżom z rodzicami –
dzięki pewnej tolerancji, otwartości na świat, która była mi od
dziecka wpajana? Może dlatego, że często jeździłam do mniejszych
miejscowości w wakacje? A może dlatego, że przez kilka lat mieszkałam
na warszawskich przedmieściach, prawie 'na wsi'? Wieś, małe miasteczka
zawsze kojarzyły mi się w wakacjami, błogim nicnierobieniem –
coś między "Małomównym i rodziną" a "Dziećmi z Bullerbyn" – jednam słowem same pozytywne rzeczy, których można tylko
zazdrościć. Nie chcę się tu przedstawiać jako nieskazitelna osoba, krystalicznie czysta - wiadomo, czasami pojawia się próżna duma, czasami irytacja, zdecydowanie uważam się za
'miejską' dziewczynę i nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej. Nie przeczę - widzę różnice - w sposobie mówienia, w wykształceniu, w obyciu kulturalnym - z niektórymi ciężko znaleźć wspólny język. Ważne jednak kim jesteś, jaki jesteś, a nie skąd pochodzisz - staram się tylko tą zasadą kierować w moim codziennym życiu, przy ocenie nowo poznanych osób. Przyjaźnię się zarówno z osobami z, jak i spoza Warszawy - nie dzielę przyjaciół na kategorie - naprawdę, jest mi obojętne, gdzie się kto urodził.
Pałac Kultury nocą... |
Większość osób, które znam (nie licząc rodziny) jest właśnie spoza Warszawy, przyjaciele także, nie ma się co oszukiwać – Warszawa to miasto przyjezdnych – parkingi pustoszeją w weekendy, a w każdy niedzielny wieczór w stronę stolicy sunie korek utworzony z samochodów o 'obych' rejestracjach. To tak jakby imigrant czuł się źle w Londynie – mieście gdzie czasami ciężko spotkać rodowitego Anglika. Warszawa to miasto skolonizowane przez 'słoiki' – taki jej urok, są tu u siebie. Ja tak to widzę, dlatego zaskoczyła mnie to poczucie 'wyobcowania'. Słowa słoik używam, ale dlatego, że podoba mi się jego żartobliwy charakter, nie widzę w nim nic złośliwego czy obraźliwego.
Pola Mokotowskie - moja droga na zajęcia |
Autorka
ubiera w słowa, nazywa po imieniu zachowania i zjawiska gdzieś z pogranicza świadomości – niby nam wszystkim dobrze znane, ale nie
do końca uświadomione i zdefiniowane. Na przykład: „Osoby z Warszawy
inaczej zachowują się w stosunku do swoich rodziców. Na wsi to
nigdy nie jest partnerskie; dziecko zawsze pozostaje dzieckiem. W
Warszawie dziecko jest partnerem.” "Zaduch" to mądra, bardzo ważna książka, dotykająca istotnego tematu - 30-latkowie, którzy przenieśli się do stolicy w poszukiwaniu
lepszego życia, szerszych perspektyw. Wciąż obcy w Warszawie, ale obcy też
w swoich rodzinnych miasteczkach i wsiach. Dużo zyskali, dużo
stracili – jak postrzegają wieś, a jak miasto –
kompleksy, wyobcowanie, tęsknota, zmiany. Pięknie napisane, bardzo ludzkie, 'bliskie' historie, opowiedziane prosto z serca. Nie chcę tu ferować
wyroków, wyciągać wniosków. Ten reportaż wywołał u mnie
lawinę przemyśleń, zmienił mój sposób postrzegania osób przyjezdnych – stąd ta wyjątkowo długa i osobista notka.
"Noc i ciemność" - Agata Christie
Za mną
czternaste spotkanie z Agatą Christie, w drodze stosik kilku kolejnych jej kryminałów, w koszyku zbiera się następny. Czy to już
uzależnienie? ;) „Noc i dzień” połknęłam miedzy kolokwiami –
na chwilę rozstałam się z Herkulesem Poirot, aby odwiedzić
Cygańskie Gniazdo, czyli piękny dom, miłosne gniazdko uwite przez
bogatą Ellie i jej męża - ubogiego, ale czarującego lekkoducha
Mike'a. Wszystko jest jak w bajce – oczywiście do czasu... Klątwa?
Morderstwo? A może wypadek? Książka inna niż wszystkie pozostałe kryminały
Agaty - przede wszystkim z wyjątkowo dużym naciskiem na
obyczajowość, co muszę przyznać, bardzo mi się podobało. Fajny
klimacik, zakończenie to oczywiście wielka niespodzianka – znowu
nie zgadłam mordercy... Jest trochę nietypowo, ale
jak zwykle doskonale i perfekcyjnie – podobno to jeden z najbardziej cenionych
kryminałów autorki. :)
"Toń" - Anya Lipska
Zdecydowanie
nie gustuję w powieściach sensacyjnych czy kryminałach z wątkiem
pościgu lub politycznej intrygi. Zrobiłam wyjątek dla tej lektury
i nie żałuję, a nawet powiem, że pędziłam z nią dwa bardzo
przyjemne popołudnia. Cieszę się, że pewien czas temu nie przegapiłam tej nowości – na pewno wyróżnia się wśród innych książek za sprawą ciekawego tła obyczajowego, gdyż akcja dzieje się w środowisku londyńskiej
Polonii - sportretowanej wiarygodnie i realistycznie. Mamy też oczywiście morderstwo oraz dwójkę głównych bohaterów –
Polaka z solidarnościową przeszłością i angielską policjantkę
Natalie. Wątki polityczne, pościg - w sumie zupełnie nie spodziewałam się, że spodoba mi się ta książka. A tu takie pozytywne zaskoczenie.
Potwierdza się zatem zasada różnorodnego czytania i ciągłej
weryfikacji swojego gustu – otwartości na nowe
doznania literackie. Warto sięgnąć, szczególnie jeśli lubicie klasyczne kryminały i szukacie dobrej rozrywki – to ciekawa i oryginalna pozycja. Może nie 'och i ach', ale solidna, sprawnie napisana i bardzo wciągająca.
"Marzyciel" - Ian McEwan
Przede
mną leniwy, trzydniowy weekend i książkowy relaks po tygodniu pełnym
intensywnej nauki – a w sercu to niepowtarzalne, błogie uczucie
dobrze spełnionego obowiązku. W piątkowy wieczór zaserwowałam
sobie reset umysłu i pochłonęłam na 'raz' kolejną książką
wspaniałego Iana McEwana – nietypową, bo dla dzieci. Rzadko
sięgam po literaturę dziecięcą – przede wszystkim dlatego, że
gdy byłam mała, marzyłam o czytaniu 'dorosłych' książek – i
wciąż mi się to nie znudziło. ;) Poza tym mam też w sobie duży
opór przed wracaniem do ulubionych lektur z dzieciństwa – boję
się rozczarowania. "Marzyciel" to przygody 10-letniego Petera - chłopca obdarzonego niesamowicie bogatym umysłem. Nie wiem na ile jest to faktycznie
książka dla dzieci, a na ile dla dorosłych. Być może dziecku
również się spodoba, ale mam nieodparte wrażenie, że prawdziwą
radochę może przynieść przede wszystkim dojrzałemu czytelnikowi
– przypomni dziecięcą fantazję, ożywi wyobraźnię, sprawi,
że zatęsknisz do dzieciństwa - do tej utraconej lekkości umysłu,
bez ograniczeń narzuconych przez odpowiedzialność czy obowiązki.
To coś znacznie więcej niż błaha bajeczka – historie są mądre,
z pogranicza realizmu magicznego, momentami budzące nawet pewien
niepokój, ale też pełne ciepła i nienachalnego morału. Cudne.
Warto choć na chwilę rozbudzić w sobie wspomnienia z dzieciństwa,
gdy niczym nieokiełznana wyobraźnia czyniła świat kolorowym
placem zabaw. Zawsze warto pielęgnować w sobie wewnętrzne dziecko –
tę radość i ciekawość życia. Ciepła, przyjemna lektura -
baaaaardzo na plus. Gorąco polecam!
"Śmierć lorda Edgware'a" - Agata Christie
Intensywny,
pracowity weekend. Miłe spotkania, przeprowadzka i nauka. W takich
momentach nie potrafię sobie odmówić literackich powrotów do świata Agaty Christie – smaczek, chwila dla siebie, inteligentna
rozrywka – dobra na jazdę autobusem czy wieczorny relaks, gdy
umysł ucieka ku innym sprawom. Jak to przekornie bywa, że kiedy
tylko odgadnę mordercę w jakimkolwiek innym kryminale, traktuję to
jako argument świadczący o nieudolności jego autora. Natomiast
jeśli chodzi o prozę Agaty jest całkowicie odwrotnie – odkrycie
'kto zabił' byłoby jak komplement dla mojego umysłu, pochwała
zdolności dedukcji i inteligencji. Chyba trochę kiepsko z tym u
mnie, hihi - jeszcze nigdy nie rozwiązałam zagadki... Niestety, nie
inaczej było i tym razem. „Śmierć lorda Edgware'a” to jeden z
mniej znanych kryminałów Agaty, ale równie doskonały co te z
pierwszej ligi – dałam się wodzić za nos od początku do samego
końca. Tym razem Herkules Poirot idzie do teatru, a później na
kolację, podczas której poznaje słynne aktorki. Dzień później
mąż jednej z nich zostaje zamordowany... I detektyw wkracza
do akcji. Uważam, że to jeden z lepszych kryminałów Christie - przynajmniej z tych, które czytałam.
Rewelacja!
"Dziewczyna o siedmiu imionach" - Hyeonseo Lee, David John
Za
każdym razem gdy czytam książkę o Korei Północnej mam poczucie
jakbym zyskiwała zupełnie nową perspektywę postrzegania tego
absurdalnego kraju. Bo każda kolejna lektura to jak
dopasowywanie puzzla do nieskończonej układanki, z której dopiero
stopniowo wyłania się coraz większy i bardziej wyraźny obraz
całości. „Dziewczyna o siedmiu imionach” to taki kolejny mały
kawałeczek, ale także wyjątkowo ważny – autentyczna relacja
uciekinierki. Muszę przyznać, że czasami byłam aż zmęczona tą
lekturą – jakbym razem autorką przeżywała 12 lat tułaczki -
Chiny, Laos, Korea Południowa... To szczera, prawdziwa i gorzka
historia – ucieczka przed koszmarem głodu, przed okrutnym
reżimem, w końcu, po latach, zyskanie nowego, z założenia 'lepszego' życia, choć
niekoniecznie, gdyż emigracja przesycona jest wyobcowaniem i tęsknotą za domem,
za Koreą Północną – dyktaturą, ale też ojczyzną...
Niesamowite ile może przeżyć człowiek i wciąż walczyć – jak
silny może być duch w obliczu lawiny niepowodzeń, jak mocne potrafią być rodzinne
więzy. Mój zarzut – chyba po raz pierwszy napotkałam w
książce aż tyle błędów, literówek, mylenie nazw miast itd. - korekta zaszwankowała - wstyd, szczególnie, że wydawcą jest duże i cenione wydawnictwo. Przeszkadzało mi to, choć książka jest napisana sprawnie i czyta się ją bardzo dobrze. Lektura jak najbardziej na plus, oczywiście dla zainteresowanych
tematyką Korei Północnej. Dotknąć tego świata przez literaturę –
czasami już nawet samo to przytłacza...
"Sekretne życie pszczół" - Sue Monk Kidd
Wracam
do inspiracji czytelniczych z sympatycznego i pełnego ciepła serialu „Kochane kłopoty”. Co
prawda, mój zamiar przeczytania wszystkich 339 pozycji, które Rory
Gilmore pochłonęła na przestrzeni 7 sezonów trochę osłabł,
ale skarbnica czytelniczych pomysłów pozostała - zamierzam czerpać garściami z tego nieocenionego źródła doskonałych, choć w większości zapomnianych już powieści.
Przewijające się na tej liście „Sekretne życie pszczół” to książka znana, ostatnio doczekała się nawet kolejnego wznowienia - pewien czas temu czytałam „Czarne skrzydła” tej samej autorki, które bardzo mi się podobały, więc z apetytem zabrałam się do lektury. Niestety, nie mogę podzielić zachwytów większości czytelników odnośnie tej powieści. Historia nastoletniej Lily, która uciekła z domu i zamieszkała na farmie pszczół, prowadzonej przez czarne kobiety, nie oczarowała mnie – to pozycja przyjemna, dobrze się ją czyta, ale zabrakło mi tu zdecydowanie czegoś 'więcej'. Takie zachwyty krążą wokół tej powieści, tyle wspaniałych słów o niej słyszałam, znajduje się we wszystkich rankingach 'książek, które trzeba znać', że oczekiwałam literackiego objawienia - czegoś na miarę co najmniej „Służących”, a może nawet „Zabić drozda”. A to po prostu miła, przyjemna, lekka historia - sympatycznie spędzony czas. I nic więcej. Z tej lektury chcę zapamiętać przede wszystkim postać August – niesamowicie pogodnej, ciepłej, mądrej i silnej jak skała kobiety – marzyłabym, żeby spotkać taką osobę na mojej życiowej drodze. Ogólnie po tej powieści spodziewałam się zupełnie innych doznań, więc moje rozczarowanie jak najbardziej na miejscu, choć może też nieco niesprawiedliwe wobec książki. Dobra powieść, ale nie rewelacyjna – to mój jedyny zarzut.
Przewijające się na tej liście „Sekretne życie pszczół” to książka znana, ostatnio doczekała się nawet kolejnego wznowienia - pewien czas temu czytałam „Czarne skrzydła” tej samej autorki, które bardzo mi się podobały, więc z apetytem zabrałam się do lektury. Niestety, nie mogę podzielić zachwytów większości czytelników odnośnie tej powieści. Historia nastoletniej Lily, która uciekła z domu i zamieszkała na farmie pszczół, prowadzonej przez czarne kobiety, nie oczarowała mnie – to pozycja przyjemna, dobrze się ją czyta, ale zabrakło mi tu zdecydowanie czegoś 'więcej'. Takie zachwyty krążą wokół tej powieści, tyle wspaniałych słów o niej słyszałam, znajduje się we wszystkich rankingach 'książek, które trzeba znać', że oczekiwałam literackiego objawienia - czegoś na miarę co najmniej „Służących”, a może nawet „Zabić drozda”. A to po prostu miła, przyjemna, lekka historia - sympatycznie spędzony czas. I nic więcej. Z tej lektury chcę zapamiętać przede wszystkim postać August – niesamowicie pogodnej, ciepłej, mądrej i silnej jak skała kobiety – marzyłabym, żeby spotkać taką osobę na mojej życiowej drodze. Ogólnie po tej powieści spodziewałam się zupełnie innych doznań, więc moje rozczarowanie jak najbardziej na miejscu, choć może też nieco niesprawiedliwe wobec książki. Dobra powieść, ale nie rewelacyjna – to mój jedyny zarzut.
Weekendowe czytanie
Weekend
zapowiada się przytulnie, domowo i książkowo – trochę nauki,
ale nie przytłaczająca ilość, czas z Ukochanym, planuję także
upiec ciasteczka, no i zamierzam oczywiście zanurzyć nos w świecie
literackich doznań. Ten weekend to także pora ważnych decyzji, ale
o tym innym razem... ;)
A teraz wyznanie. W ostatnim czasie drastycznie ograniczyłam książkowe zakupy – oto moje pierwsze nabytki od czasu powrotu z Krakowa. Zostałam do tego niejako zmuszona przez okoliczności: Po pierwsze definitywnie skończyło mi się miejsce na półkach, parapetach, wszelkich szafkach – została tylko podłoga. Po drugie – oszczędzanie na wspólną przyszłość! Po trzecie i najważniejsze – dotarło do mnie wreszcie, że nawet czytając dużo i intensywnie, kilkanaście książek miesięcznie, nie jestem w stanie przeczytać wszystkiego, co kupuję. Po prostu. Dlatego nadszedł czas na zakupowy odwyk i zgłębianie czeluści domowej biblioteczki, która skrywa przecież mnóstwo zapomnianych smaczków, które kiedyś musiałam mieć 'teraz, zaraz, natychmiast', a później odstawiłam na półkę i odpłynęłam myślami ku kolejnym świeżynkom. Czasami rzucam się na nowości, czasami muszę one swoje odstać – nie ma w tym logiki. Teraz nadeszła ich pora. Jestem nawet dumna z mojej silnej woli, bo sądziłam, że będzie mi znacznie ciężej wytrzymać w tym postanowieniu, choć mam świadomość, że ta pozorna łatwość to w dużej mierze zasługa doskonale zaopatrzonych bibliotek, które zaspakajają mój apetyt na nowości. Prezentuję zatem moje ostatnie, bardzo ograniczone i skromne nabytki książkowe. Przyznam, że żałuję, iż jakiś czas temu zaniechałam wrzucania tu stosików, które stanowią przecież pewną dokumentację moich czytelniczych wyborów, a przypuszczam, że Wy również, podobnie jak ja, uwielbiacie podglądać co tam inni będą czytać - jak na fanatycznych czytelników przystało. ;) Takie przemyślane i rozsądne zakupy literackie są znacznie bardziej satysfakcjonujące i sycące, a radość z nowej książki jakby większa. Serio!
A teraz wyznanie. W ostatnim czasie drastycznie ograniczyłam książkowe zakupy – oto moje pierwsze nabytki od czasu powrotu z Krakowa. Zostałam do tego niejako zmuszona przez okoliczności: Po pierwsze definitywnie skończyło mi się miejsce na półkach, parapetach, wszelkich szafkach – została tylko podłoga. Po drugie – oszczędzanie na wspólną przyszłość! Po trzecie i najważniejsze – dotarło do mnie wreszcie, że nawet czytając dużo i intensywnie, kilkanaście książek miesięcznie, nie jestem w stanie przeczytać wszystkiego, co kupuję. Po prostu. Dlatego nadszedł czas na zakupowy odwyk i zgłębianie czeluści domowej biblioteczki, która skrywa przecież mnóstwo zapomnianych smaczków, które kiedyś musiałam mieć 'teraz, zaraz, natychmiast', a później odstawiłam na półkę i odpłynęłam myślami ku kolejnym świeżynkom. Czasami rzucam się na nowości, czasami muszę one swoje odstać – nie ma w tym logiki. Teraz nadeszła ich pora. Jestem nawet dumna z mojej silnej woli, bo sądziłam, że będzie mi znacznie ciężej wytrzymać w tym postanowieniu, choć mam świadomość, że ta pozorna łatwość to w dużej mierze zasługa doskonale zaopatrzonych bibliotek, które zaspakajają mój apetyt na nowości. Prezentuję zatem moje ostatnie, bardzo ograniczone i skromne nabytki książkowe. Przyznam, że żałuję, iż jakiś czas temu zaniechałam wrzucania tu stosików, które stanowią przecież pewną dokumentację moich czytelniczych wyborów, a przypuszczam, że Wy również, podobnie jak ja, uwielbiacie podglądać co tam inni będą czytać - jak na fanatycznych czytelników przystało. ;) Takie przemyślane i rozsądne zakupy literackie są znacznie bardziej satysfakcjonujące i sycące, a radość z nowej książki jakby większa. Serio!
Stosik
otwiera biografia pisarza, w którym jestem ostatnio zakochana –
nie tylko w jego piórze, ale przede wszystkim w osobowości. Mario Vargas
Llosa ma prawie 80 lat, ale hipnotyzuje charyzmą, klasą,
intelektem. Oglądając wywiady z nim na youtubie nie sposób nie ulec
jego czarowi. Ogromnie ciekawa jestem fascynującego życia, które wiedzie...
Kolejna
książka, „Pani Hazel i klub Rosy Parks”, to powieść, którą
miałam przyjemność czytać pewien czas temu po angielsku, dla
wydawnictwa i koniecznie musiałam mieć własny egzemplarz polskiego wydania,
który traktuję niemalże jak swoje 'dziecko'. Chciałam Wam ją gorąco polecić – szczególnie miłośnikom obyczajówek, wyrazistych bohaterek i amerykańskiego Południa. To historia o sile kobiecej przyjaźni w kontrze do rasowych uprzedzeń - coś w klimacie "Służących". Chyba porwę się na
osobny wpis na temat tej książki. Bo warto, naprawdę!
Kolejne
pozycje to nowa Agata Christie do kolekcji, VIII tom serii Pretty
Little Liars (i chyba na nim zakończę przygodę z tą młodzieżową
serią ;)), a także kolejna powieść Grażyny Plebanek, która tak zauroczyła mnie „Pudełkiem ze szpilkami”, że postanowiłam zebrać wszystkie książki jej autorstwa.
Miłego weekendu! :)
Miłego weekendu! :)
"Śmierć w chmurach" - Agata Christie
Rozpoczęłam
już zajęcia na uczelni i zanurzyłam się w chmurze uczelnianych
obowiązków – wykładów, ćwiczeń, sprawozdań. Trwa pracowity
październik, ale wciąż czytam dużo, korzystając z jazdy metrem
czy nudnych wykładów. Tylko do notek nie miałam ostatnio głowy –
mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni. Pisanie bloga książkowego
to dla mnie zawsze ogromna przyjemność i satysfakcja, ale często
również ciągły wyścig pomiędzy szybko rosnącym stosikiem
przeczytanych pozycji, a jeszcze szybciej gromadzącymi się
zaległymi notkami. Dawno temu obiecałam sobie, że nigdy nie będę
robiła tu nic na siłę – trzymam się skrupulatnie tego
postanowienia, bo wiem jak łatwo przyjemność może zmienić się w wyrzut
sumienia lub obowiązek – co już nie raz ze smutkiem obserwowałam
w naszym blogowym światku. Oczywiście staram się opisywać
wszystkie książki w miarę na bieżąco, po kolei, ale nie ma się
co oszukiwać – gdy czyta się tyle co my-maniacy książkowi –
czyli bez kokieterii: dużo lub bardzo dużo – bardzo łatwo
zatonąć w lawinie zaległości. To tak z cyklu – 'anegdotka' lub
'co w trawie piszczy' naszło mnie na przemyślenia, gdyż
przeglądając książki przeczytane we wrześniu odkryłam, że na śmierć zapomniałam o Agacie Christie – miałam opublikować notkę, uleciało
z pamięci. Nie wspominając tu o innych zaległościach, które pozostały mimo dwóch miesięcy wakacji - wciąż staram się pamiętać o nich gdzieś tam w tyle głowy. ;)
Zawsze mam problem z pisaniem któregoś z kolei postu o
tym samym autorze – bo co nowego można napisać o genialnych
kryminałach Christie? Że są mistrzowskie, że zachwycają, że
znowu nie zgadłam kto zabił? Że podziwiam ten niezwykły umysł, w którym powstały tak misterne, z pozoru zagmatwane, a jednocześnie niezwykle logiczne zagadki? To wszystko już było... ;) Tym razem
mój ulubiony detektyw Poirot leci samolotem, gdy na pokładzie
dochodzi do zaskakującego morderstwa. „Śmierć w chmrach” to zamknięta przestrzeń i ograniczona grupka podejrzanych - czyli jest tak, jak lubię najbardziej. Uwielbiam te kryminały! Przeczytam wszystkie, co do jednego - postanowiłam.
"Wolna miłość" - Roma Ligocka
Kilka
dni temu byłam na długim, słonecznym spacerze w jesiennym lesie.
Zasuszyłam dwa kolorowe liście, a leniwe
popołudnie spędziłam w ogrodzie – w towarzystwie najbliższych mi osób, z
niezliczonymi kubkami herbaty, rozmowami, delektując się także kolejną książką Romy Ligockiej. Czytanie jej felietonów to jak
wkroczenie do cichego pokoju spokojnych myśli i świadomych emocji –
natchnienie do głębokich przemyśleń i trwania w obecnej chwili.
Oczyszczenie. Małe sam na sam z własnymi myślami. Nie wyobrażam sobie lepszej lektury na ostatni
wakacyjny wieczór, ale również na rozjaśnienie świata wokół podczas
porannej jazdy tłocznym autobusem, niż właśnie felietony jej autorstwa - tak pełne barw, emocji - słodko-gorzkie, ale jednocześnie pełne wewnętrznego spokoju. Sprawiające, że przez chwilę stajesz się ciut lepszym i nieco uważniejszym człowiekiem. To wyjątkowa kobieta o
niesamowicie barwnym i fascynującym życiu - inspirująca,
mądra, wrażliwa. Niektóre osoby po prostu mają ten piękny, niewymuszony dar
głębszego postrzegania i przeżywania rzeczywistości – na pewno posiada go Roma Ligocka. Niesamowite jak bliska poprzez słowa stała mi
się ta kilkadziesiąt lat starsza ode mnie kobieta - każde spotkanie z jej twórczością jest dla mnie wyjątkowe. Zamierzam sięgać po jej książki tylko w ważnych chwilach, starannie dawkując sobie tę przyjemność. Wiem, że kiedyś
przeczytam wszystkie pozycje jej autorstwa, ale chcę to zrobić na spokojnie, powoli i bez pośpiechu - delektując się tą prozą...
"Nalewam sobie kieliszek szampana, oddycham głęboko ciszą zimowego wieczoru i rozmawiam z sobą kolejny raz o miłości."
"W czasie kiedy jeszcze nie jesteśmy świadomi siebie, ale już świadomi inności drugiej osoby, potrzebujemy żywego wzoru, przykładu. Potrzebujemy kogoś, kto byłby łącznikiem pomiędzy życiem, którego dopiero mamy się nauczyć, a nami."
"U progu wiosny zrzucę z siebie rozsądek, tak jak ciepły szal i czapkę, nie będę się martwić o zdrowie. Znowu będę rozpuszczać włosy i niech rozwiewa je wiatr..."
"I znów dzieje się to samo: mówisz "kawa", a widzisz swoje życie... Nasz świat jest bowiem przedziwnym kolażem, sami go zlepiamy ze wspomnień, skojarzeń, doświadczeń."
"Nalewam sobie kieliszek szampana, oddycham głęboko ciszą zimowego wieczoru i rozmawiam z sobą kolejny raz o miłości."
"W czasie kiedy jeszcze nie jesteśmy świadomi siebie, ale już świadomi inności drugiej osoby, potrzebujemy żywego wzoru, przykładu. Potrzebujemy kogoś, kto byłby łącznikiem pomiędzy życiem, którego dopiero mamy się nauczyć, a nami."
"U progu wiosny zrzucę z siebie rozsądek, tak jak ciepły szal i czapkę, nie będę się martwić o zdrowie. Znowu będę rozpuszczać włosy i niech rozwiewa je wiatr..."
"I znów dzieje się to samo: mówisz "kawa", a widzisz swoje życie... Nasz świat jest bowiem przedziwnym kolażem, sami go zlepiamy ze wspomnień, skojarzeń, doświadczeń."
"Alex" - Pierre Lemaitre
Po
zakończeniu „Koronkowej roboty” rzuciłam się ku
lekturze części drugiej przygód
inspektora Verhoevena. Tytułowa „Alex” - piękna, tajemnicza dziewczyna - zostaje porwana prosto z ulicy i jest więziona w bardzo ciasnej klatce... Nie dajcie się zwieść - w tej książce nic nie jest
takie, jak się początkowo wydaje. Uważam, że takich kryminałów absolutnie nie należy streszczać - im mnie się wie, tym ciekawsza i bardziej wciągająca jest to lektura. Może nie było to jedno wielkie 'wow,' jak przy „Koronkowej robocie”, ale przyznaję - Lemaitre zdecydowanie
umie pisać i choć w świecie kryminałów niby 'wszystko już
było', to on jednak potrafi konstruować intrygi tak, jak nikt
dotychczas. Jeśli macie ochotę na naprawdę solidny, pełnokrwisty
i niebanalny kryminał – żadne tam bajeczki z romansem w tle –
koniecznie sięgnijcie po książki Lemiatra! Kolejka u lekarza,
jazda metrem, oczekiwania na samolot czy cichy, domowy wieczór z lekturą –
myślę, że w każdej sytuacji sprawdzi się doskonale. Po raz drugi
nie zawiodłam się na tym pisarzu, co bardzo dobrze wróży naszej
znajomości na przyszłe lata. Teraz natomiast robię sobie małą przerwę i oddech od kryminałów - mam smaka na jakąś ambitniejszą, wyszperaną powieść...
Subskrybuj:
Posty (Atom)